Sylwester. Na szczycie jednego z londyńskich wieżowców stoi Martin. Kiedyś był znanym i lubianym prezenterem telewizyjnym, jednakże po tym, jak został przyłapany w dwuznacznej sytuacji z 15-latką jego życie legło w gruzach. Mężczyzna chce skoczyć z dachu i tym samym zakończyć pasmo niepowodzeń. Dość szybko okazuje się, że nie on jeden wpadł na taki pomysł. W niedługim czasie na dachu pojawiają się także: Maureen – samotna matka wychowująca niepełnosprawnego syna, Jess – zbuntowana nastolatka i JJ – były muzyk i dostawca pizzy.
Między zupełnie obcymi ludźmi bardzo szybko nawiązuje się nić porozumienia. Mimo, że z pozoru różnią się diametralnie, tak naprawdę są bardzo do siebie podobni. Nie umiejąc znaleźć rozwiązania swoich problemów, postanawiają zakończyć swój żywot. I to nie w byle jaki sposób, a skacząc z najwyższego wieżowca w mieście, na dodatek w sylwestrową noc. Gdy żadne z nich nie decyduje się na skok, postanawiają nawiązać pakt, który nakazuje im przetrwać do walentynek, choćby nie wiadomo co się działo. Co więcej! Wpadają nawet na pomysł wspólnych wakacji…
Muszę przyznać, że długo wzbraniałam się przed obejrzeniem tego filmu. Jakoś nie miałam ochoty na oglądanie dołującego filmu o niedoszłych lub przyszłych samobójcach. Jednakże za namową przyjaciółki, nacisnęłam „play” na odtwarzaczu DVD i… wciągnęłam się na dobre.
„Nauka spadania” to nie żadne smuty wyciskające z oka ostatnią łzę. To czarna komedia okraszona sporą dawką ironii. Dużo tu dystansu do tak poważnego tematu, jak samobójstwo, a jednocześnie dużo pytań o sens życia. Nie ma jednak tego patetyzmu, który w nadmiarze przysparza o ból głowy i zaczyna irytować. I to jest duży plus filmu.
Z pewnością komediowe podejście do tak drastycznego tematu, jak samobójstwo może być dla niektórych kontrowersyjne. Jednakże kształt scenariusza broni całkowicie taką koncepcję. Balansowanie na granicy czarnego humoru i śmieszności broni się również za pomocą doskonale skonstruowanych postaci. Film jest nie tylko nauką spadania, ale także nauką podnoszenia się po upadku, nauką przekraczania barier w walce z samotnością.
Dużym atutem „Nauki spadania” jest obsada. I mimo, że poszczególne postaci tylko powtarzają utarte przez siebie schematy, to jednak całość ogląda się przyjemnie. Pierce Brosnan jest czarującym dżentelmenem, który nie rozstaje się z markowym garniturem i stylowymi dodatkami. Toni Collette cierpi najpiękniej jak tylko potrafi, a trzeba przyznać, że jest w tym naprawdę dobra. Jedynie Imogen Poots jako rozchwiana emocjonalnie nastolatka wnosi na ekran powiew świeżości i ciekawości.
Mnie „Nauka spadania” bardzo się podobała. Na długie jesienne wieczory jest jak znalazł!